Pamięć – komfort wyboru wspomnienia..

Nadgorliwość jest gorsza niż faszyzm..

Lodowaty płyn zaczął powoli wpływać w moje ciało, pielęgniarka owinęła moją lewą dłoń szalem, w którym przyszłam, żeby nieco ją ogrzać. Przez około dwie godziny leżałam spokojnie próbując czytać zabraną książkę na przemian słuchając  tego, co mówią pacjenci. Historie różne, jedna straszniejsza od kolejnej.. Była Pani, której podawano chemię w pierś – jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to jest port – pomyślałam „dobrze, że ja mam tylko w nadgarstek, uff” – jak się później okazało to była Bożenka. Był Pan, który oprócz posiadania portu dostał na odchodne słoik z balonem. Zawieszono mu go na szyję i miał się on wchłaniać przez 48 godzin – pomyślałam „mam nadzieję, że ja tego nie dostanę” – jak się okazało później to był Pan Jan. Była też starsza Pani, która nie wiedziała, że ma raka, że przychodzi na chemię, całą swoją historię przyjmowała jak śniadanie do łóżka. Co kilka minut zagadywała mnie pielęgniarka: czy wszystko jest w porządku, czy nie boli, nie szczypie.. Ale wszystko było ok. Wlew dobiegł końca, pielęgniarka wypięła mnie z tzw. przeze mnie chemicznej uprzęży czyli rurek i wenflonu. Kiedy wstałam z fotela zakręciło mi się w głowie, byłam zmęczona i głodna ponieważ za radą lekarza byłam niemalże na czczo aby nie wymiotować. Do domu zawiózł mnie mąż, byłam w stanie jak po szampanie 😀 lekko pijana.. śpiąca..  w domu zjadłam snelkę – wiecie co to? Rozkruszona bułka w mleku z cukrem.. Czułam się bardzo dobrze, wszystko wskazywało na to, że sylwester nam się uda. Ta sielanka trwała jeszcze około półtora godziny, poszłam na drzemkę, którą przerwało złe samopoczucie – pierwszy bieg do łazienki, żeby zwymiotować. Super ;/ zaczęło się. Początek nie był taki zły, miałam czym zwymiotować gorzej kiedy już nie miałam i wnętrzności chciały się wydostać z ciała.. byłam jeszcze pod wpływem sterydów więc czułam się znośnie. Kuba z Werką zadzwonili spytać jak się czuję i czy mogą jakoś pomóc. Odpowiedziałam, że mogą wpaść upiec pizze – nie musiałam im dwa razy powtarzać, byli w mgnieniu oka 😀 krzątałam się po domu w legginsach i szlafroku, Werka gniotła ciacho a nasi mężowie dzielnie poszukiwali produktów na pizze. O tym, że wyszła przepyszna mówić nie muszę, że jej nie zwymiotowałam też choć bałam się. Noc przespałam bez większych ekscesów. Koszmar zaczął się dopiero nazajutrz od informacji o tym, że symuluję chorobę.. To był okrutny cios, jakby ktoś przyłożył mi kijem bejsbolowym prosto w żołądek, rozsypałam się na milion kawałków, których mimo zobowiązania do wieczornej imprezy nie udało mi się poskładać tego dnia. Odwołałam możliwość urządzenia imprezy sylwestrowej u nas powołując się na bardzo złe samopoczucie i choć w tamtej chwili było to kłamstwo to już godzinę później prawda. Rak to prawie nigdy nie jest tylko choroba i cierpienie, to także problemy innej natury: finansowej, podłości innych, niemocy walki i radzenia sobie ze wszystkim, zależności od innych. Dowiedziałam się w tym dniu o wielu okropnych rzeczach, które nijak miały się do prawdy. I jakoś nie zabolało mnie to, co usłyszałam ale to od kogo to usłyszałam. No cóż, rak daje ale też odbiera – to co usłyszymy już nigdy nie zostanie odusłyszane 🙁

Chemia zaczęła działać: wymioty, ból żołądka, dreszcze na przemian z zalewaniem się potem, okropny ból głowy uniemożliwiający myślenie, potęgował go każdy dźwięk i jakikolwiek przejaw światła. Przez moje ciało wędrował ból z góry na dół i z dołu do góry jakby przepychano mnie przez ciasną obręcz, która z jednej strony miażdży mi mięśnie i kości a z drugiej rozrywa od środka skórę. Bolało, bolało i jeszcze raz bolało.. Około 15:00 dałam radę się wykąpać dlatego, że miałam gorączkę i już mieliśmy jechać do szpitala ale po prysznicu było trochę lepiej. Położyłam się, Karol z Anią wpadli na chwilkę przed imprezą przywitać się ale nie byłam zbyt towarzyska, Ania przyniosła mi książkę :* ale nie byłam w stanie przez pół roku czytać – czytanie powodowało ból. Wszyscy chcieli wpaść około północy z życzeniami ale ja na to nie miałam ochoty – raz, że się nie czułam, a dwa, że nie wyglądałam ale dostałam cudowne zdjęcie, które koiło mój ból a kilka dni później sylwestrowe baloniki, które wzruszyły do łez i które wisiały towarzyszyły mi przez cały okres chemioterapii. Wracając do sylwestra, wieczorem przyjechali moi kochani Teście z żurkiem i gołąbkami, które miały na mnie też bardzo lecząco – kojący wpływ i wybawiły mojego męża z przymusu gotowania na kilka obiadów. Następnego dnia czułam się podle, coraz gorzej, jakby mnie ktoś włożył do betonowej kuli i zrzucał ze szczytu góry, jakby mnie zamknięto w słoiku i potrząsano nim nieustannie. Wymiotowanie stawało się wyzwaniem.. Przez 2 kolejne dni myślałam, że umrę a potem to już sama chciałam umrzeć.. zasypiałam tylko na kilka minut a po chwili budził mnie ból. To było nie do wytrzymania. Po 2 dniach wyszła mi pleśń w ustach co dodatkowo sprawiało ohydny posmak w ustach, kawa mnie obrzydzała, nutella smakowała dziwnie, jabłko pietruszką.. Miałam ochotę tylko na smażone jajka. Zmuszano mnie do picia świeżych soków co drażniło mój wypalony od chemii przełyk. Sterydy powodowały, że mój cukier utrzymywał się na poziomie 300-350 niezależnie od tego co jadłam i ile jednostek insuliny wstrzykiwałam. Po 5 dniach nieustannego bólu nie wiedziałam już czy to złe samopoczucie po chemii czy od wysokiego poziomu cukru we krwi, chciałam żeby mnie zabrano do szpitala. Mąż zadzwonił w sprawie konsultacji do naszego diabetologa, który chciał mnie zabrać na oddział natychmiast ale szybko to przemyślałam. W domu miałam swoje łóżko, swoją kołdrę, swoją toaletę i poduszkę do klęczenia, swój prysznic i swoje jedzenie wtedy, kiedy tego potrzebowałam, stałą opiekę, ciszę i spokój. Przeszkadzał mi zapach mydła, płynu do płukania, myłam zęby za każdym razem, kiedy udało mi się być w łazience a chodziłam tylko siku. Chemia powodowała zatwardzenie. Postanowiłam, że zostaję w domu – przecież kur** to nie może tak boleć bez końca… Przez całe 10 dni moja skóra zmieniała się od twardej i szorstkiej po miękką i spękaną, paznokcie bardzo mnie bolały dlatego w trakcie chemioterapii pomalowałam je już tylko raz.. Każdy dzień miał swój schemat: budziłam się, zjadałam śniadanie, brałam leki i próbowałam się wykąpać zazwyczaj z pomocą męża, umyć się dawałam radę ale wytrzeć nie miałam już siły. On w tym czasie zmieniał pościel i wstawiał pranie. Reszta dnia polegała na znoszeniu bólu z przerwami na leki i jedzenie i tak przez 10 dni. Przez 3 dni nie wstałam w ogóle z łóżka, nie miałam siły i mięśnie bolały za bardzo, w zasadzie nie ruszałam się, bolała mnie nawet kołdra dotykająca skóry.  Po 10-tym dniu ból ustąpił – obudziłam się a raczej ocknęłam i nie bolało, byłam w szoku aczkolwiek wykończona, następnego dnia wstałam zjeść obiad przy stole.. a kolejnego ubrałam się i powoli zaczęłam odzyskiwać siły. Zadziwiającym było to, że kiedy ból ustał przestałam go pamiętać. Odetchnęłam z ulgą. Po tym jak chemia mnie zniewoliła, ktoś pomylił niemoc fizyczną z załamaniem psychicznym, twierdzono, że się poddałam, że się załamałam, że tylko leżę i nic nie robię a ja najzwyczajniej w świecie byłam styrana. To zdarzenie zapoczątkowało nowy sposób radzenia sobie z ludźmi – wszystkim na pytanie jak się czuję odpowiadaliśmy: „BARDZO DOBRZE”. Niewielu osobom mogliśmy spokojnie, bez zbędnych uwag powiedzieć jak jest naprawdę a  w zamian otrzymać prawdziwe zrozumienie i zwyczajną obecność bez nacisku i złotych rad Internetu.

Każdą kolejną chemię zniosłam lepiej, wiedziałam już jak to wygląda, co mnie czeka, co przeszkadza a co pomaga – wykorzystałam to. Kilka dni zajęło mi wrócenie do takiej formy aby móc sprzątać, robić zakupy, pójść na zebranie wspólnoty, gotować i w zasadzie to by było na tyle, bo trzy tygodnie od podania chemii a tydzień od dojścia do siebie miałam kolejne podanie.. ale o tym następnym razem 🙂

Długo biłam się z myślami czy pisać o wszystkim, kogo urażę, kogo zranię, kogo przestraszę, kogo wkurzę.. Ale wczoraj zdarzyło się coś, co mnie przekonało, że choćbym stanęła na rzęsach a mam teraz bardzo długie i mocne 🙂 to szacunku niektórych osób nigdy nie uświadczę i nigdy mnie nie docenią. Blog od początku ze swego założenia miał być prawdziwy i pomocny a koloryzując i pomijając ważne kwestie nie pomogłabym osobom, które interesuje jak jest naprawdę w czasie raka. Choroba wybiera wszystkich: biednych i bogatych, ładnych i brzydkich, silnych i słabych, ambitnych i obojętnych.. I nigdy nie jest tak, że kiedy zachorujesz to inne problemy znikają albo wyłączają się na czas leczenia. Jest wręcz odwrotnie – potrzebujesz zdwojonej siły, żeby sobie radzić choćby z ich istnieniem. Prawdą jest także to, że tak poważna choroba weryfikuje w Twoim życiu niemal wszystko i podczas gdy mogłoby się wydawać to smutne, tak naprawdę jest bardzo cenne i oczyszczające 🙂 Bądźcie odważni w dążeniu do wszystkiego co Was rozwija :)))

4 Komentarze

  1. hania pisze:

    <3 jesteś dla mnie nie tyle co Odważna, a Silna u boku swego masz Onego Wspaniałego Jedynego 🙂

  2. Karolina pisze:

    Więcej wpisów !!!!
    Jesteś świetna!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *