Eksperyment (chemiczny)..

Po pierwszej chemii, po tym jak już do siebie doszłam moja cera nabrała ciemnej karnacji, jakbym wróciła z wakacji ale to podobno normalne. Da się to też zauważyć u wielu pacjentów WCO. Przed kolejną chemią poświęciłam się przygotowywaniu jedzenia na kolejne dni „styrania pochemicznego” i w zasadzie większość mojego pobytu w domu wypełniało mi gotowanie, pieczenie, testowanie przepisów, robienie wszystkich tych potraw, na które nie miałam wcześniej czasu i siły – jednym słowem robiłam to co lubię i wreszcie znalazłam na to dużo czasu. Na to i na sprzątanie po tym czyt. mycie garów. Kiedy stawałam się coraz słabsza, coraz większą trudność sprawiało mi stanie przy blacie, siekanie warzyw, ugniatanie ciasta itd. więc postanowiliśmy zakupić wielofunkcyjnego robota kuchennego, który nieodzownie towarzyszył mi każdego dnia a co najlepsze odwalał za mnie większość roboty 😛 polecam! Dużym ułatwieniem była możliwość zamawiania zakupów do domu z Tesco, świeżych warzyw i owoców raz w tygodniu – duże miasto to dużo możliwości. To mi pozwalało zachowywać względną niezależność, czego chyba najbardziej brakowało mi w trakcie najgorszych dni.

Zbliżał się czas podania kolejnej chemii – otrzymywałam ją co 3 tygodnie, zawsze w środy. Wtorek przed był zawsze stresooczekiwaniem. Rezerwowałam ten dzień na dokładne sprzątanie mieszkania, bo wiedziałam, że przez kolejnych 10 dni nikt tego za mnie nie zrobi a po tych 10 dniach będę miała jeszcze więcej sprzątania po męskim korzystaniu z kuchni i łazienki. Ale te doświadczenia pokazały mi też, że świat się nie zawali od nieumytego prysznica, od niepozmywanych naczyń, od nieumytej podłogi itd., choć bardzo dbaliśmy o warunki.. To dość ważne w trakcie chemioterapii aby zachować wszelką higienę.

Wiedziałam co mnie czeka po kolejnym wlewie i z jednej strony to budziło niepokój ale jednocześnie uspakajało. Nadeszła więc środa i wg schematu rano udałam się na III piętro po zlecenie na badania, potem na VI piętro do pobrania krwi, potem 2 h oczekiwania na wyniki, potem wizyta u onkologa, która zawsze trwa długo, to znaczy u mojego trwa długo bo u tego obok trwa max 5 minut. Podczas wizyty oczywiście opowiadamy naszemu kochanemu Panu doktorowi co u nas, jak się czujemy, jak minął czas od ostatniej chemii, czy się decydujemy na kolejną, omawiamy wyniki badań, ważymy się, zadajemy mu pytania i uzyskujemy szczegółowe wyjaśnienia, w między czasie zadzwoni jakiś pacjent, który zawsze jest wysłuchany z uwagą i potraktowany z całkowitym poświęceniem. Mój onkolog jest zawsze pozytywnie nastawiony do pacjentów, zawsze ma dla nich czas, zawsze słucha z zaangażowaniem, nigdy nie pospiesza, pomaga, dba, motywuje, zachęca – jednym słowem troszczy się i opiekuje pacjentem. Byłam bardzo zaskoczona, myślałam, że tylko pierwsza wizyta jest taka czasochłonna ale miałam dużo wątpliwości i na wszystkie Pan doktor znalazł czas, jeśli nie mógł mi o czymś powiedzieć to przygotowywał dla mnie szczegółowe informacje na następne spotkanie, zawsze o tym pamiętał, dzięki temu każdy pacjent czuł się dla niego ważny. Ja czułam się bardzo zaopiekowana i czułam, że zależy mu na moim zdrowiu najbardziej. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że mój onkolog jest najlepszą definicją powołania do ratowania życia. Poza takimi rzeczami związanymi stricte z medycyną, interesowało go czy np. radio w gabinecie nie przeszkadza, czy w domu wszystko ok, czy ktoś nie dręczy, czy potrzebna jest pomoc itp. itd. Nie lubiłam chemii ale lubiłam na nią chodzić 🙂 i choć czasem miałam dość i zaczynałam oporować w postaci nie ustawiania budzika w środy na zasadzie „niech bóg zdecyduje czy mam dziś zdążyć na badania” to moje superego wzbudzało poczucie winy wobec lekarza. Myślę, że Pan doktor dużo interesuje się psychologią i dba nie tylko o zdrowie fizyczne swoich pacjentów, ma świadomość, że leczenie odbywa się także w głowie. Ale wracając do wizyty, lekarz wypisuje zlecenie na podanie chemii, łykam tabletkę „przed” i uciekam na salę podań. Tam wręczam 2 zlecenia pielęgniarce, jedno dla niej, jedno do apteki. W aptece mieszają leki wg dawek obliczonych przez lekarza i przynoszą do sali podań w specjalnej torbie. Standardowo dramat przy zakładaniu wenflonu, płacz, histeria 🙂 cochemiczna akcja z miejscem, w które mają mi go wkłuć 🙂 no co ja poradzę, nie lubię igieł i mam do tego prawo 🙁

Podanie przebiegło bardzo sprawnie, praktycznie tak jak pierwsze. Panie Pielęgniarki i 1 Pan Pielęgniarek, są tak dobre, troskliwe, miłe, empatyczne, delikatne – CUDOWNE! Oprócz jednej wrednej małpy. Jak pacjenci stoją w kolejce i te pielęgniarki przyjmują zlecenia  po kolei to każdy z nas obliczał sobie kogo zawoła ta wredna i przepuszczaliśmy się w tej kolejce, zawsze się trafił jakiś nowy pacjent, który jeszcze nie wiedział. Pacjenci przychodzą różni, w różnym stanie, czasem się awanturują, czasem robią sceny z igłami jak ja a te pielęgniarki zawsze tak samo przemiłe dla każdego 🙂 bycie pod opieką WCO to czysta przyjemność w obliczu tej choroby. Jak sobie tak leżałam w tym żółtym fotelu (a teraz mi się przypomniało, że chyba jakoś przy 12 chemii odkryłam dopiero, że te fotele są regulowane w każdym możliwym kierunku 😛 ) to słyszałam, jak jedna pacjentka opowiadała o tym, że tak bardzo źle się czuła po ostatniej chemii, że aż wezwano do niej pogotowie i od razu pomyślałam o sobie jak zdychałam i że może też powinnam wezwać a ja się męczyłam w imię wytrwania. Jak się potem okazało to była Gośka 😀 ale jeszcze się wtedy nie zakumplowałyśmy, to było później i trwa do teraz 😀

Po powrocie do domu od razu się wykąpałam i położyłam w cichym pokoju, zasłoniłam zasłony bo najlepiej było mi w ciszy i ciemności. Leżałam i czekałam na złe samopoczucie. Rano się budziłam, zjadałam Gerberka bo to mi najlepiej się wślizgiwało przez gardło od rana, brałam leki, kąpiel, w tym czasie wietrzenie i zmiana pościeli, nie miałam już włosów więc wszystko szło sprawniej, z resztą mieliśmy już z mężem opracowany system 🙂 powrót do łóżka i czekanie.. było inaczej, nie czułam się już tak źle, byłam już odzwyczajona od kawy, nie miałam już okresu, nie drażniłam się dźwiękiem i światłem. Zniosłam tą chemię o niebo lepiej niż pierwszą. Mąż już wrócił do pracy, przecież nie mógł ciągle brać urlopu żeby się mną opiekować, z resztą czułam, że nie chciał. Czułam się słabo ale nie tragicznie. Nie odbierałam telefonu, w spokoju dochodziłam do siebie. Liczyłam na senność ale nie mogłam spać. Obawiałam się, że będę się dręczyć napływającymi myślami ale ku mojemu zaskoczeniu żadne nie przychodziły mi do głowy. Zadziwiającym było dla mnie, że można przeleżeć wiele godzin z otwartymi oczami, nic nie robiąc i nie myśląc o niczym. Jakiś wolny przepływ myśli był ale raczej błahych typu: jest mi ciepło.. chyba czułam to co niemowlaki 🙂 W miarę możliwości mąż do mnie zaglądał w ciągu dnia ale na szczęście mogłam się sobą zająć na tyle by sama dojść do łazienki czy zrobić sobie kanapkę. Woda przestała mi smakować i piłam tylko rosół, był przyjemnie słony i niwelował chamski posmak pleśni. W ogóle miałam ogromną ochotę na sól, i przemycałam ją w ziemniakach z masłem, duuużo soli. Ale tak jest w trakcie tej choroby, organizm podpowiada czego mu brakuje, czego mu dostarczyć i podpowiada co mu szkodzi, co odrzuca. Jest wiele mitów krążących na temat diet onkologicznych. Nie dajcie się zwieść internetowym nowinkom, artykułom z dupy. Zaufajcie swoim lekarzom i ich zaleceniom. Nie wolno się głodzić w trakcie choroby, organizm potrzebuje siły do walki, mózg przede wszystkim. Byłam na konferencji psychodietetycznej, każdy rak rządzi się swoimi prawami i ograniczeniami, dla każdego jest inny rodzaj produktów pożądanych i takich, których należy unikać. Przy raku piersi powinno się unikać produktów sojowych, ja nawet nie miałam na nie ochoty.. Nie dajcie się zwariować, bo możecie sobie i innym zaszkodzić. Uważajcie na różne specyfiki polecane w Internecie, na dziwne oleje, mieszanki, trujące pestki, tabletki, rytuały i zabobony itp. itd. niepotwierdzone albo generalizowane na podstawie jednego przypadku za skuteczne. Nie mówię, że nie macie się wspomagać jeśli macie taką potrzebę. Nastawienie ma ogromne znaczenie w leczeniu onkologicznym dlatego nieważne w co wierzycie, ważne że Wam to pomaga w drodze do zdrowienia 🙂 Zachęcam jedynie do rozwagi, byłam świadkiem nie jednej szkodliwości internetowych rad. Ja od samego początku wiedziałam, że będzie mnie leczyła medycyna i przez cały okres choroby stosowałam się do zaleceń onkologa. Chciałam również przeprowadzić takie doświadczenie pokazujące, że medycyna w zupełności wystarczy. Znam osoby, które poza leczeniem oferowanym przez WCO zjeździły całą Polskę korzystając z różnych zabiegów i metod leczenia, sczytały całą dostępną literaturę, wykupiły każdy oferowany produkt, są na rygorystycznych nieprzyjemnych dietach, wręcz podporządkowały rakowi całe swoje życie i bardzo dobrze, bo to na pewno ich uspakaja a wiadomo, że stres jest dużym patogenem w tej sytuacji. Efekt jest taki, że każdy z nas, i ja i oni, jesteśmy teraz w tym samym punkcie z takimi samymi wynikami badań i z takim samym zadowoleniem ze swojego leczenia z tą różnicą, że ja zaoszczędziłam czas i kasę. Tak sobie jeszcze myślę, że to już są te czasy, kiedy medycyna jest tak zaawansowana, że można jej całkowicie zaufać, ale to jest moje zdanie i choć wiem, że ma ono wielu przeciwników to liczę, że zostanie uszanowane na poczet moich kolejnych zmagań z chorobą 🙂 dużo stresu i niepotrzebnych nerwów kosztowało mnie kiedy próbowano mi wmuszać różne preparaty, nie tylko do jedzenia.. Ale wiecie co było najgorsze? Wiedziałam, że to wszystko było z Waszej nieocenionej troski, że się martwiliście, że chcieliście pomóc, że też sobie nie radziliście z tą sytuacją i chcieliście mnie ratować za wszelką cenę i wszelkimi sposobami tak bardzo, że przestaliście zauważać w tym mnie i moje faktyczne potrzeby. Że muszę Wam powiedzieć „nie, dziękuję” a nie mogłam bo wiedziałam, że to Was zrani i będzie Wam przykro, że nie zrozumiecie tylko się obrazicie.. i choć na początku dla świętego spokoju przytakiwałam to musiałam temu położyć skuteczny kres bo było tego coraz więcej, coraz więcej wyrzucanych pieniędzy w błoto, które można by wydać na prawdziwe lekarstwa. To było tak dołujące, że aż nie do wytrzymania..

Zostałam posądzona o niewdzięczność. Jestem BARDZO wdzięczna, naprawdę. Jednak musiałam robić wszystko żeby wyzdrowieć i udało mi się, nie mogłam się zajmować zaspokajaniem Waszych potrzeb radzenia sobie z moją chorobą, wybaczcie..

Drugą chemię zniosłam bardzo dobrze, myślałam, że trzecią też tak zniosę ale zniosłam prawie tak jak pierwszą. Bardzo pomagało mówienie innym, że czuję się bardzo dobrze bo odcinało im to możliwość wmawiania mi, że to dlatego, że nie stosuję magicznych specyfików. Ja się nie musiałam denerwować a oni byli spokojni 🙂 wszyscy zadowoleni. Zaczęła boleć mnie lewa ręka czyli ta od podawania chemii. Lekarz stwierdził, że musimy założyć port. yyy powiedziałam, że absolutnie, nie ma mowy ale po trzeciej chemii żyła zrobiła się czarna a ręka tak mnie bolała, że nie mogłam nią ruszać. Wówczas zdecydowałam się na port.. bardzo go nie chciałam ale musiałam.

O porcie i badaniach genetycznych w następnym wpisie 🙂

2 Komentarze

  1. Ala pisze:

    Gosia <3 🙂

  2. hania pisze:

    zdrowy roządek Kingi :*

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *